Wystawa okazała się porażką, nie tylko z powodu przedstawionych tam dzieł, ale również dzięki sposobowi, w jaki je wystawiono. Ekspozycja spowita jest w egipskie ciemności, rozświetlane mdłym światłem słabych i nielicznych reflektorów. Ciemności są od pewnego czasu myślą przewodnią wszystkich wystaw w Muzeum Narodowym w Warszawie.
Na Boga, kto to wymyślił? Przecież obrazy są po to, aby je oglądać, a nie wąchać. Oglądać się nie da, bo są w cieniu, tak głębokim, że trzeba do nich podejść na 30 cm. Ja rozumiem oszczędności, ale przecież sztuka malarska wzięła się właśnie z tego, co światło robi w umyśle malarza z obrazem rzeczywistości. I skoro malarz TO namalował, to pewnie chciał, aby to ktoś oglądał.
Jaka jest wartość tej prezentacji, to już inna sprawa. Surrealizm ewoluował od czasów mistrza Dali, ta ewolucja do mnie osobiście nie przemawia. Na wystawie przemówiły do mnie ze dwa trzy obrazy. Być może byłoby ich więcej, ale w tych ciemnościach mogłam je przeoczyć.
Część fotograficzna wystawy obejmuje zdjęcia, właściwie ich miniaturki, oczywiście również skąpane w ujutnym mroku, ale ich tematyka zadziwiająco przypomina mój kosz na nieudane zdjęcia czarno-białe. (Zwykle usuwam zdjęcia przypadkowe, bez koncepcji, niewyraźne, popsute przez over edition.)