Jaki ogórek (czyli Jelcz 272 MEX) jest, niech każdy zobaczy.
Być może część z Was już go widziała, tak wewnątrz, jak i na zewnątrz. Ale dla tych, którzy jeszcze nie: oto pierwszy poważny polski autobus miejski, którego produkcja zaczęła się w 1963, a skończyła w 1977. Możemy się kłócić, czy San H100 nie był pierwszy, ale dla mnie niekoniecznie. To nadal była po prostu trochę większa ciężarówka.
I kolejna kontrowersja. Czy ogór był tak naprawdę polski? Zasadniczo to akademickie rozważania, ale Jelcz 272 był po prostu minimalnie zmienioną Skodą 706, produkowaną na licencji. Rózne konfiguracje podwozia i nadwozia przewijały się przez lata, i wśród obecnie zachowanych zabytków można znaleźć i takie, które mają i logo Skody, i znaczek Jelcza zarazem. W tamtych czasach nikt specjalnie o tym nie myślał.
W każdym razie: jaki on jest?
Po pierwsze: niski. Mając 184 cm wzrostu dotykam głową sufitu i nie widzę nic przez okna. Ludzie byli jednak niżsi.
Po drugie: wcale nie taki głośny, jak można by się było spodziewać po autobusie, gdzie silnik jest we wspólnej przestrzeni pasażerskiej, chroniony tylko blaszaną osłoną (zdjęcie nr 3). W późniejszych Ikarusach było znacznie gorzej.
Po czwarte: siedzenia są zaskakująco dobrze wyprofilowane, choć na nogi miejsca brakuje wszędzie. Już w latach 60. ktoś wiedział, że jak człowiek siada, to jego miednica i uda nie powinny być pod kątem prostym względem siebie (patrzę na ciebie, Jelczu M121 i na twoje żuloodporne wypraski, na których można sadzać niewolników w sadomaso piwnicy).
Po piąte: no, jest wolny. Czego byśmy chcieli po technice tych czasów. Kilkanaście ton z układem kierowniczym bez wspomagania i (co gorsza) manualna skrzynia bez synchronizacji, dziś naprawdę mało kto potrafiłby tym jeździć, bo na kursie prawa jazdy już tego nie uczą po prostu (kto wie, co to są półbiegi - ręka w górę). 50 km/h to jest absolutne maksimum, które jest dziś w stanie osiągnąć.
Ale i tak go lubię.