2025. Chorzy na stwardnienie rozsiane, zdiagnozowani po 2010 praktycznie nie lądują na wózkach. Leków jest kilkanaście, wdrożone odpowiednio wcześnie powodują, że choroba staje się przewlekle akceptowalna. Trzeba pamiętać o lekach, czasami robić sobie zastrzyki, regularnie meldować się na kontrole i odbiory leków, ale żyje się NORMALNIE. Praca, sport, dzieci. Jeśli nie powiem komuś że mam SM (tu mem z pękającym pryszczersem), to nikt nie będzie wiedział. Bba, jestem w tak głębokiej remisji, że jeśli pójdę w dobrej formie do obcego neurologa, to w badaniu fizykalnym może nie wybadać, wsypie mnie tylko MRI.
I nie jest jakimś szczególnym odkryciem, że wszystko to dzięki wdrożonemu wcześnie, agresywnemu, systematycznemu leczeniu.
Dlaczego więc ciągle na grupach dla chorych czytam "Czy są tutaj osoby, które świadomie NIE zdecydowały się na leczenie?" i odpowiedzi w stylu "tylko natura, spróbuj ziół, homeopatia działa".
To te same osoby, które za 10 lat będą u tych samych znachorów szukały metod na wstanie z (refundowanego) wózka inwalidzkiego i narzekały, że im lekarze nie pomogli.
To jak w tym szmoncesie o rabinie, loterii i Bogu. Pomogliby, gdybyście, debile, dali im szansę!