Dawno, dawno temu wykształciłem sobie w mózgu połączenie, że skoro zaczął się nowy sezon "True Blooda" i znów regularnie słyszę charakterystyczną piosenkę Jace'a Everetta, to znaczy, że już przyszło lato, ciepło, wakacje i ogólnie wszystko ma się ku lepszemu. Powoli chyba podobnie reaguję na nowe odcinki "Yellowjackets".
Mam wrażenie, że oprócz mnie oglądają w Polsce ten serial ze 3 osoby, co pewnie wynika z kuriozalnego sposobu jego dystrybucji. Nie dość, że na legalu da się go obejrzeć wyłącznie na Canalu+, to jeszcze na nowe odcinki czekamy... aż skończy się emisja całego sezonu w USA. A szkoda, bo warto się nim zainteresować.
Myślę, że powinien się spodobać miłośnikom opowieści pełnych tajemnic, leśnych horrorów (tak, właśnie wymyśliłem ten gatunek), no i odrobiny nienachalnej nostalgii za latami 90., gdyż cała fabuła prowadzona jest dwutorowo: współcześnie i w połowie tamtej dekady. Pozwala to na interesujące zabiegi narracyjne i zabawę z oczekiwaniami widza, który ciągle zastanawia się, czemu np. którejś postaci już z nami nie ma i czy jednak za chwilę się pojawi.
Z pewnością scenariuszowo jest to o parę klas wyżej od jawnych idiotyzmów pokroju "From", a do tego dochodzi świetna obsada: to właśnie ten serial odkrył dla szerszej publiki Ellę Purnell, którą oglądamy obecnie w "Falloucie", czy Sophie Thatcher, gwiazdę tegorocznego "Towarzysza". Z "weteranek" mamy zaś m.in. Christinę Ricci i Juliette Lewis.
Ponadto to chyba jedyny serial w okolicy, który - jak celnie zauważyła @Charlotte_ - w jednym odcinku zmieści "Nookie" Limp Bizkit i "Cold" The Cure
Gorąco polecam!